Marc Rastoin SJ SZUM z NIEBA
Uwaga: Małżeńska korozja!
Chyba nikt nie ma wątpliwości, że współczesne małżeństwa żyją pod dużą presją. Agresywny tryb życia wymusza równoległe zaangażowanie w wiele spraw, więc mąż i żona spędzają ze sobą mało czasu. Poświęcają się pracy, dzieciom; dni mijają, a małżonkowie widują się tylko w przelocie. Po kilku latach dochodzą do wniosku, że niewiele już ich łączy. Czy można było temu zapobiec?
Współczesna kultura uczy nas koncentrowania się na sobie i mówi nam, że człowiek, aby był szczęśliwy – musi się realizować. Można by to podsumować dwoma postulatami: „Szczęście jest w twoich rękach, więc go szukaj. I nie odmawiaj sobie przyjemności”. Natomiast nikt nas nie uczy, jak żyć z doświadczeniem frustracji lub jak przeżywać czas cierpienia. A zdarzają się przecież w życiu małżeńskim takie okresy, że musisz dawać więcej niż otrzymujesz, bo żona jest przewlekle chora albo mąż przeżywa poważne trudności w pracy. W takiej sytuacji niektórzy bardzo szybko się poddają – nie potrafią znosić długotrwałego cierpienia, więc odchodzą. Czy jest coś, co mogłoby im pomóc?
Każda trudna sytuacja wymaga spojrzenia na nią z boku. Na przykład warto wyjechać na rekolekcje małżeńskie i przyjrzeć się swojemu życiu – co należałoby w nim zmienić, skoro źle się dzieje. Jak spędzać więcej czasu razem: zmienić pracę, ograniczyć etat? A może zmienić wspólnotę, do którego należymy, lub parafię, bo w obecnej nie znajdujemy duchowego wsparcia? Potrzeba nam tego czasu spędzonego na osobności, żeby zobaczyć, jakich zmian wymaga nasze życie, abyśmy nie oddalili się od siebie. Dlatego pary powinny przynajmniej raz na pięć lat poświęcić jeden weekend na rekolekcje – to nie jest dużo, a może stać się początkiem wielkiej zmiany.
Brak komunikacji
Jestem pewny, że jedną z przyczyn rozwodów jest brak przekonania, że małżonkowie za wszelką cenę będą walczyć o swoje małżeństwo i o jego jakość. Praktyka poradnictwa małżeńskiego pokazuje, że oboje latami ignorują to, co ich nie satysfakcjonuje w życiu rodzinnym, więc niczego nie zmieniają i płyną z prądem. Aż nagle (po 7, 10, 12 latach!) dochodzą do wniosku: „Nie układa nam się już najlepiej, chyba nie byliśmy dobrze dopasowani…”. Dopasowani?! Do czego? Po prostu pozostawili sprawy własnemu biegowi i nie dbali o swoją miłość. Owszem, teraz jest już między nimi głębokie rozdarcie, ale tylko dlatego, że każde z nich zorganizowało sobie życie bez drugiego – bez czułości i zaangażowania w jego sprawy.
Wiele par nigdy by się nie rozwiodło, gdyby zaczęło w którymś momencie zastanawiać się, co w ich życiu wymaga zmiany. Mąż przestał widywać żonę, ponieważ zbyt wiele pracował. Żona całymi dniami pozostawiona samej sobie skupiła się na dzieciach i domu, więc odsunęła się od męża. I nie był to jeden grzech, jeden moment, który zaważył na ich życiu, ale... brak komunikacji. Nie powiedzieli sobie o tym odpowiednio wcześnie, by zdążyć zareagować – a to jest, moim zdaniem, największe niebezpieczeństwo!
Bierność
Nie możemy pozwolić, by populizm decydował o naszym życiu małżeńskim. Więź małżeńska jest krucha, ponieważ jest oparta na wolności – to cud, tajemnica i sakrament. Wybrałeś kogoś, pokochałeś, poślubiłeś i odtąd jesteś z nim jednością! Więź rodzica z dzieckiem jest naturalna i tak silna, że cokolwiek dziecko by nie zrobiło – kradło, oszukiwało, biło – matczyna miłość nigdy nie wygaśnie. Gdyby jednak tego samego dopuścił się mąż… no cóż. Miłość małżeńska jest w tym aspekcie bardziej krucha – to prawdziwy cud trzyma ludzi razem.
Nawet pary katolickie nie zdają sobie często sprawy, że aby małżeństwo „działało” – potrzebują modlitwy, czasu spędzanego razem i podejmowania radykalnych decyzji. Wydaje im się, że skoro oboje są katolikami i oboje mają ten sam system wartości, to reszta ułoży się sama. Nie ułoży się – nad małżeństwem trzeba pracować, chronić czas dla siebie nawzajem, czasem nawet trzeba zawalczyć o swoją miłość. Małżeństwo to coś bardzo delikatnego, co wymaga od nas mądrej aktywności – bierni przegrywają.
Mizerne oczekiwania
Podczas spowiedzi słyszę: „Ja nie zdradzam męża, mąż nie zdradza mnie, czasem tylko opuszczamy Mszę Świętą. Ogólnie jest w porządku”. Ale „w porządku” to trochę za mało, żeby zbudować szczęśliwe małżeństwo! Zadaję więc pytanie: „Czy sądzisz, że twoja więź z mężem mogłaby być mocniejsza?”. Oczywiście zawsze pada pozytywna odpowiedź. „To w takim razie – co robisz w tym kierunku?”.
Jeśli małżonkowie chcą być jednością – muszą zawalczyć o wiele więcej! Muszą do maksimum wykorzystać ten dar, który dał im Bóg w sakramencie małżeństwa! To ich zadanie i zobowiązanie, jakie zaciągnęli przed Nim w momencie zawarcia małżeństwa. Małżeństwo nie ma być „w porządku” – to zaledwie program minimum. Oczekuj o wiele więcej od swojego małżeństwa: ono może być wspaniałe, pełne jedności, dzielenia się, podobnych aspiracji, zaangażowania. Dzieci muszą widzieć, że wasza miłość nadal żyje, to dla nich bardzo ważne! Z tego czerpią poczucie bezpieczeństwa, bo wiedzą, że kochający się rodzice nie rozwiodą się.
Niezauważalna korozja
Święty Paweł pisał w 1 Liście do Koryntian: „Żona nie rozporządza swoim ciałem, lecz jej mąż; podobnie też i mąż nie rozporządza własnym ciałem, ale żona” (por. 1 Kor 7, 4). A ilu współczesnych mężów wierzy w to, że małżeństwo wymaga wzajemnych poświęceń? Przywykliśmy do tego, że żona dla dobra rodziny poświęca się i rezygnuje z własnej kariery zawodowej – ale zapomnieliśmy, że to powinno działać w obie strony…
Rozmawiałem ostatnio z pewnym czterdziestolatkiem, któremu zaproponowano awans – bardzo prestiżową posadę związaną z ogromną pensją. Miał zostać dyrektorem finansowym IBM na Europę i przez 2-3 lat jeździć po różnych krajach, a później zasiąść w radzie finansowej korporacji. Słuchałem go przez kilka minut, kiedy podawał różne za i przeciw w rozeznaniu tej oferty, aż w końcu zadałem pytanie: „A co twoja żona myśli o tej propozycji?”. Spojrzał na mnie zaskoczony... A ja na to: „Przecież to jest najważniejsze pytanie! Bo albo powie ci: «Już i tak rzadko cię widuję i dzieci za tobą tęsknią. A teraz nie będzie cię w domu praktycznie przez 3 lata? Nie damy rady żyć w ten sposób» – i to rozwiązuje całą sprawę. Albo powie ci: «Dwa lub trzy lata? W porządku, dzieci są jeszcze małe, poradzę sobie sama. Tyle czasu jestem w stanie poświęcić, jeśli jesteś pewien, że dzięki temu potem będziemy mieli spokojniejsze życie. Myślę, że dam sobie radę». Ale przede wszystkim to jej powinieneś wysłuchać, czy twoje małżeństwo i twoja rodzina jest w stanie przetrwać te 2-3 lata. I, co równie ważne – czy jesteś pewien, że to będą 3 lata, a nie 4?”.
Jestem głęboko przekonany, że każda para chrześcijańska jest w stanie pokonać różne wyzwania i próby – nawet przejść pieszo przez Saharę – ale… potrzebuje terminu końcowego. Jeśli mąż mówi do żony: „Zaproponowano mi pracę w Londynie na 5 miesięcy. Co ty o tym myślisz?” – a oboje to przemodlą i rozeznają, że są w stanie tę rozłąkę udźwignąć – dadzą sobie radę bez uszczerbku na ich małżeństwie. Podobnie w obliczu ciężkiej choroby jednego z nich lub awansu wymagającego spędzania wielu godzin w pracy. Jeśli przegadają sprawę i zadecydują wspólnie, że podejmą ten ciężar – będą w stanie przejść przez wodę i ogień, a to ich nie rozdzieli.
W praktyce, niestety, najczęściej dzieje się tak, że… terminu końcowego nie ma. Słyszę wtedy od mężczyzn: „Trochę więcej pracuję w ostatnich tygodniach. Ale za kilka miesięcy to się jakoś ułoży”. Tyle, że za kilka miesięcy nic się nie zmienia, a dystans pomiędzy małżonkami rośnie. Wszystko to dzieje się w sposób niedostrzegalny – mąż coraz dłużej pracuje, żona z każdym dniem mniej z nim rozmawia, dzieci coraz rzadziej widują tatę. Po dwóch latach oboje uświadamiają sobie, że niewiele ich łączy i zastanawiają się, w którym momencie przestali się kochać. A złożyło się na to mnóstwo małych zakłóceń jedności małżeńskiej, stopniowe, niezauważalne obniżenie jakości ich więzi. I to jest największy wróg każdego małżeństwa! Bo największym niebezpieczeństwem nie jest to, że mąż zakocha się w swojej sekretarce – zakochanie to nie problem! Oczywista pokusa występująca w konkretnym czasie to coś, z czym chrześcijanin sobie poradzi. Ale z podskórnym procesem korozji jedności i z brakiem komunikacji – wiele par sobie nie poradzi, bo go nie zauważy dostatecznie wcześnie...
Marc Rastoin SJ
Wiara mojego dziecka
Duchowość, Rodzina, Małżeństwo, Kościół
Młodym rodzicom często wydaje się czymś oczywistym, że ich dziecko będzie w przyszłości myślało tak jak oni, przejmie ten sam system wartości, będzie dobrym chrześcijaninem, katolikiem. Mija kilkanaście lat i zdarza się, że rodzic nastolatka słyszy od niego zdecydowaną deklarację: "Nie chcę chodzić do kościoła. Nie wierzę w Boga". W ostatnim czasie w moim środowisku bardzo często spotykam się z sytuacją, kiedy dorastające lub dorosłe dzieci wierzących rodziców odchodzą od Kościoła lub co najmniej dystansują się od niego. Za każdym razem pojawia się pytanie: dlaczego?Za każdym razem dostrzegam też cierpienie rodziców stwierdzających, że dziecko kieruje się w życiu innymi wartościami niż te, które są ważne dla nich. Doświadczają wówczas smutku, poczucia winy, złości, lęku, bólu… Zastanawiają się, gdzie popełnili błąd, w czym zawiedli, co zrobili źle. Nie zawsze odpowiedzialność leży po ich stronie, ale warto mieć świadomość, że relacje dziecka z rodzicami mają bardzo silny wpływ na kształtowanie się jego relacji z Bogiem. Jak zatem budować wiarę w swoim dziecku, aby po latach nie doświadczać rozczarowania? Spróbujmy przyjrzeć się kilku kwestiom, pamiętając, że nie ma stuprocentowych gwarancji, gdyż każdego z nas, także nasze dzieci, Pan Bóg obdarzył darem wolności.Wołanie o więziPodstawową rzeczą jest jakość więzi dziecka z rodzicami. Autor książki Twoje dziecko potrzebuje ciebie, Ross Campbell, pisze: "Bez mocnej opartej na miłości więzi z rodzicami dziecko reaguje na ich wskazówki złością, urazą, wrogością. Uważa prośby czy polecenia rodziców za "czepianie się" i stara się im sprzeciwiać. W drastycznych przypadkach dziecko zaczyna reagować na każdą prośbę rodziców tak wrogo, że jego ogólny stosunek do rodziców (a następnie wszystkich autorytetów, w tym i Boga) zaczyna polegać na robieniu wszystkiego właśnie na odwrót, na przekór temu, czego się od niego oczekuje". Dlatego też zadbanie o budowanie pozytywnej relacji rodziców z dzieckiem jest punktem wyjścia dla rozwoju jego relacji z Bogiem. Podstawowe potrzeby psychiczne dziecka to: miłość, bezpieczeństwo, przynależność, akceptacja. Aby zostały one zaspokojone, rodzic powinien świadomie kształtować system wychowawczy, który stosuje wobec swojego dziecka - pamiętać o rozumieniu dziecięcych przeżyć, obdarzać ciepłem, miłością, stawiać jasne, czytelne wymagania i być konsekwentnym w uczeniu dziecka odpowiedzialności. U dziecka rozwija się wówczas postawa zaufania, otwartości, wchodzenia w kontakt, co daje mu możliwość odnalezienia się w relacji z Panem Bogiem.Być autentycznymKluczową zasadą wychowawczą jest prawda życia rodziców. Nie da się wychować dzieci w czymś, co rodzicom jest obce i czym nie potrafią żyć na co dzień. Dotyczy to każdej dziedziny życia, a szczególnie widoczne jest w sferze religijnej. Dla dziecka bardzo ważne jest, by mogło widzieć, że rodzice żyją zgodnie z tym, czego od niego wymagają. Modlitwa rodziców, modlitwa rodziny, uczestnictwo w sakramentach, praktykowanie wiary w codziennym życiu pokazują dziecku, że to jest "norma", do której później się odnosi, nawet jeśli przeżywa kryzys wiary, wątpliwości czy bunt. Jeżeli rodzice żyją na serio swoją wiarą, dla dziecka staje się to stopniowo czymś naturalnym, co później realizuje we własnym życiu. Uważam, że jeśli rodzice naprawdę wierzą w Jezusa Chrystusa, to ich dzieci, prędzej czy później, odnajdą w swoich sercach wezwanie do pójścia za Nim. Dla rodziców ważna jest także umiejętność przekazywania dziecku treści wiary, a także świadectwa na temat własnego doświadczenia relacji z Bogiem. W rodzinie musi być czas na rozmowę z dzieckiem o Bogu, o historii zbawienia, o tym, co to oznacza dla naszego dzisiejszego życia.Zdrowy bunt Można jednak zapytać: A co, jeżeli nastolatek zdecydowanie ujawnia niechęć do Kościoła czy Pana Boga? Jak reagować?Po pierwsze, warto pamiętać, że celem okresu dojrzewania jest, między innymi, budowanie przez dziecko poczucia własnej tożsamości oraz uzyskanie autonomii i samodzielności. Dlatego nastolatek musi uzyskać pewnego rodzaju dystans do świata rodziców, aby mógł dookreślić samego siebie. Temu służy tzw. okres buntu młodzieńczego, walka z autorytetami, odrzucanie wartości proponowanych przez dorosłych. Zjawiska te są szczególnie nasilone, jeśli system wychowawczy stosowany przez rodziców jest bardzo restrykcyjny i kontrolujący. Zdarza się czasem, że dziecko nie porusza w rozmowach z rodzicami takich tematów, gdyż boi się mieć inne zdanie, ale w głębi duszy zmaga się z wątpliwościami.Paradoksalnie więc sytuacja, gdy dziecko ujawnia swój bunt i rozmawia z rodzicami na ten temat, ma w sobie bardzo pozytywne przesłanie, gdyż świadczy o istnieniu dobrej relacji pomiędzy rodzicami a dziećmi i o istnieniu przestrzeni wolności, w której dziecko może swobodnie mówić o tym, co myśli. I tu rodzic staje wobec niełatwej sytuacji, gdyż taka jawna deklaracja rodzi u niego trudne emocje, które czasami prowadzą do bardzo negatywnych reakcji w postaci odrzucenia dziecka, zmuszania do praktyk religijnych, straszenia czy też nadmiernej kontroli i ingerencji w jego życie. Takie reakcje rodziców ujawniają niejednokrotnie ich własny brak dojrzałości, czasem niewiedzę i lęk przed stawianiem trudnych pytań. A przecież droga rozwoju wiary zawsze zawiera momenty zawahań, wątpliwości i kryzysów, z którymi trzeba się zmierzyć. Potrzeba wtedy kogoś, kto umożliwi ponazywanie tych wątpliwości, pomoże znaleźć odpowiedzi na pytania czy też udzieli wsparcia emocjonalnego. I taka jest rola rodzica wobec wątpiącego lub zbuntowanego nastolatka. Jeśli dziecko mówi, że nie będzie chodzić do kościoła lub że nie wierzy w Boga, to znaczy, że ma jakiś problem. Dlatego warto rozmawiać z dzieckiem, by zrozumieć, na czym ten problem polega i jak można mu pomóc. W czasie rozmowy dziecko ma możliwość zobaczyć, że dla rodziców te kwestie są ważne, że im zależy, że chcą pomóc. Nawet jeśli natychmiast nie nastąpi u niego zmiana myślenia czy nastawienia, buduje się zaufanie do rodzica i szansę na zmianę w przyszłości. Pamiętajmy jednak, że taka rozmowa to nie walka na argumenty i siłowe przekonywanie do swoich racji. Powinna być przede wszystkim słuchaniem tego, co mówi dziecko, i dzieleniem się przez dorosłego własnym doświadczeniem. Spokojna rozmowa daje szansę na zmianę, pomaga wyjść ze sztywnych schematów myślowych; nawiasem mówiąc, czasem jest to bardziej potrzebne nam dorosłym...Dojrzała cierpliwośćWarto może jeszcze spojrzeć na sytuację, kiedy pomimo wszelkich wysiłków rodzicielskich dorosłe dziecko wybiera jednak inny sposób życia, odrzucając proponowany system wartości. Nie jest to na pewno czas, by gwałtownie starać się naprawić ewentualne błędy z przeszłości. To, co rodzic może wówczas zrobić, to budowanie dojrzałej relacji z dorosłym dzieckiem oraz modlitwa za nie. Myślę, że dobrym przykładem jest relacja św. Moniki i jej syna św. Augustyna. Wytrwała modlitwa matki zaowocowała głębokim nawróceniem jej dziecka.Aby pomóc dziecku w rozwoju wiary, warto zatem – bez względu na jego wiek – pamiętać o elementarnej więzi miłości, uważnym słuchaniu i traktowaniu go z szacunkiem. A nade wszystko należy zadbać o własną relację z Panem Bogiem.Beata Helizanowicz